Zadała Karolina H.
Na podwórku u Maryny stał złoty
piec. Stał bezczelnie, bo na samym środku wydeptanego przez setki kroków
trawnika. Aktualnie kolejne kępki trawy całowały ziemię pod naciskiem adidasów
z wyprzedaży w Biedronce. Tanie były, a oryginalne. A to było bardzo ważne dla
Maryny.
Ziemia podwórka cierpliwie
przyjmowała zdenerwowane kroki dokładając je do swojej kolekcji, zaznaczając
każdy z nich kolejnym, małym kamyczkiem wdeptanym w piach przez gumowe
podeszwy.
- Ej, ale, że niby co ci daje to
łażenie w okół tego pieca? – zapytał Szkieł z właściwym sobie niezrozumieniem
sytuacji, w której się właśnie znalazł -
Żelastwo jak żelastwo, z każdej strony takie samo.
- Jeszcze słowo i cię do niego zapakuje. – kroki na chwilę ustały, po czym wróciły do obchodzenia pieca z każdej strony, w taki sposób, w jaki drapieżne zwierzęta zachodzą swoją ofiarę, szukając tego idealnego miejsca, idealnego momentu do ataku – Myślę, co z tym fantem zrobić, a chodzenie mi pomaga.
- W jaki sposób niby chodzenie ci pomaga? – nie rezygnował – w myśleniu?
- Tak w myśleniu. Wiem, że brzmi to dla ciebie obco, ale teraz morda!
- Jeszcze słowo i cię do niego zapakuje. – kroki na chwilę ustały, po czym wróciły do obchodzenia pieca z każdej strony, w taki sposób, w jaki drapieżne zwierzęta zachodzą swoją ofiarę, szukając tego idealnego miejsca, idealnego momentu do ataku – Myślę, co z tym fantem zrobić, a chodzenie mi pomaga.
- W jaki sposób niby chodzenie ci pomaga? – nie rezygnował – w myśleniu?
- Tak w myśleniu. Wiem, że brzmi to dla ciebie obco, ale teraz morda!
W tym momencie Szkieł już
wiedział, że żarty się skończyły. Znał się z Maryną od dawna i niejedno razem
przeszli. Na tyle dużo, że wiedział, kiedy skończyć zadawać pytania, nawet ,
jeśli nie uzyskał na nie satysfakcjonującej go odpowiedzi. Kulił się wtedy
zawsze w sobie, ściągając łokcie do pępka i podnosząc ramiona, przez co, przy
całej jego ogrzej posturze wyglądało nad wyraz komicznie.
- Okej, ale nie krzycz już na
mnie.
To był ulubiony chwyt Szkieła.
Wiedział, że Maryna zawsze wtedy mięknie i odpuszcza, przestaje się złościć i
już więcej nie krzyczy. Ale tym razem nie przyniosło to oczekiwanego efektu.
Właściwie efektu nie przyniosło żadnego. Kroki nie ustały. Oczy Maryny w
dalszym ciągu miały ten niezdrowy błysk, którego Szkieł nie lubił, ten czający
się w głębi źrenicy nadchodzący plan. A piec dalej stał. Jeszcze bardziej
bezczelnie. Jeszcze bardziej na środku. Odbijając złotą farbą wychodzące zza
chmur promienie słoneczne. Zdawałoby
się, że świeci swoim własnym blaskiem. Że to na tym podwórku znajduje się
koniec tęczy, a oni po prostu trafili na wyjątkowo wrednego karła, który
zamiast garnca ze złotem ma pomalowany
na złoto żeliwny piec. Że stał tam od zawsze, tylko oni go jakoś
wcześniej nie widzieli. A prawda jest taka, że jeszcze wczoraj go tam nie było.
Że to Szkieł z kolegą go tutaj przynieśli, a musieli w włożyć sporo wysiłku, bo
cholerstwo swoje ważyło. Miała być niespodzianka, miała być pochwała i udział w
zyskach, a tu bam, jest problem.
Maryna podszedł do schodków, na
których siedział jego nierozgarnięty przyjaciel i trzasnął mu na odlew w twarz.
Mimo swojej wątłej postury miał silne ręce, naznaczone siatką żył i kiepskiej
jakości tatuaży, więc Szkieł zaskomlał, ale nie za głośno, żeby nie stracić w
oczach swojego kumpla. W końcu to Maryna trzymał całą ekipę w ryzach. Ten
chudy, niski chłopaczek, potrafił podporządkować sobie wszystkich osiedlowych
gnojków, głównie dlatego, że zawsze miał plan. Potrafił skoordynować wszystkie
małe wyskoki i drobne kradzieże tak, żeby były z tego niemałe pieniądze i
niewielkie kłopoty. Potrafił też każdego wyciągnąć z kabały, nawet wtedy, kiedy
jego przyjaciel po pijaku zdemolował radiowóz. Swoją drogą to dzięki temu
zyskał swoją ksywę. Ale teraz najwyraźniej nie miał planu i to wzbudziło w nim
ogromną frustrację. Taką która musiała znaleźć ujście w sile fizycznej.
- Sporo rzeczy już odwaliłeś, Szkieł,
ale teraz to pojechałeś po całości. Zdajesz sobie sprawę w jakim gównie
będziemy, jak wyjdzie, że to ty ten piec podprowadziłeś? – Odpalił papierosa i
poprawił czapkę, tak, że jej daszek skierowany był w niebo pod takim kątem, że
nawet, jeśli ktoś był od Maryny wyższy, to z boku wyglądało tak, jakby cały
czas patrzył mu w oczy. – Nie wiesz? To ja ci powiem. Zachlastają nas, co do
sztuki, wszystkie interesy jakie mamy na tym osiedlu będą leżeć, zresztą tak
samo jak my. Oni nie odpuszczają takich rzeczy.
- Ale ja myślałem, że to idealna
okazja. Stał sobie taki bezpański, brama
była otwarta, nikt nie pilnował, Artur miał samochód. Przecież żeliwo
dobrze stoi na złomie, a to cholerstwo waży, ze sto kilo, farbę się zdrapie i
nikt się nie pokapuje!
- A wiesz czyj to piec?
- No cyganów, kto inny, by
malował na złoto.
- A czyj jest skup złomu?
- No Milosha.
- A kim jest Milosh, kretynie?
- O kurwa.
- No właśnie, gratuluję,
geniuszu.
Szkieł skulił się jeszcze bardziej, w każdej chwili
spodziewając się kolejnego ciosu. Maryna natomiast wrócił do okrążania
problematycznego łupu, zdzierając podeszwy nowych adidasów z Biedronki i
zastanawiając się z której strony ugryźć ten problem. A złoty piec dalej,
bezczelnie stał, odbijając złotą farbą promienie słońca zdobiąc refleksami
podwórko Maryny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz