wtorek, 24 stycznia 2017

poniedziałek, 1 lutego 2016

3

Temat:

Zadała Karolina H.

- Zapraszam wszystkich na dół.

Facet w odblaskowej kamizelce rzucił te słowa od niechcenia wnosząc rower przez wąskie drzwi. Chwilę później zniknął za kolejnymi z napisem „Biuro”. Grupa ludzi posłusznie zebrała swoje rzeczy
i zaczęła schodzić po stromych drewnianych schodach, na których każdy krok odbijał się dudniącym echem.  Marcin puścił resztę przodem. Od momentu wejścia do budynku zastanawiał się po co on to w ogóle robi, chociaż gdzieś głęboko przecież doskonale wiedział. Najtrudniejsze było przekonanie samego siebie. Zaakceptowanie faktu, że z tymi ludźmi na których przez 15 minut oczekiwania na prowadzącego patrzył z wyższością i delikatnym politowaniem, jednak coś go łączy. Sala w której był opustoszała. Ostatnia osoba, poza nim właśnie schodziła do piwnicy. Jego kroki dudniły bardziej. Brzmiały jak rytmiczne uderzenia w pusty bęben. Złowrogo. Chociaż to akurat mogło być spowodowane faktem, że dla Marcina to był ostatni moment, żeby podjąc decyzję. Albo tym, że chłop był wielki. Miał około dwóch metrów wzrostu, szerokie plecy  i totalnie nieobecny wzrok. Taki, który sprawiał wrażenie, że nie chce patrzyć na nic. Taki któremu już nie zależy. Przekonując sam siebie, że skoro już ruszył tu tyłek z domu to głupotą byłoby nie zejść Marcin ruszył na dół. Zszedł do sali z paskudnymi panelami na podłodze i sklepieniem z cegły pomalowanej na brudnoczerwony kolor. Krzesła były ustawione w okręgu.  Marcinowi wydało się to zabawne. Myślał, że to tylko filmowa fikcja, a tu proszę, znalazł się w samym środku kadru. Zajął wolne miejsce obok ładnej, na oko dwudziestoparo letniej dziewczyny. Chwilę później w jego ręce trafiła podkładka z kartką na której widniał napis „wpisz swoje imię i nazwisko DRUKOWANYMI literami”. Wpisał fałszywe dane. Jeśli dziewczyna obok nie zrobiła tego samego to miała na imię Basia. Zapamiętał ten fakt, chociaż sam nie wiedział, dlaczego uznał go za istotny.

Ludzie w sali dzielili się na dwa rodzaje. Część z nich wymieniała się żartami i historiami, byli głośni i irytujący. W ich zachowaniu było coś niezdrowego, fałszywego. Pozorne rozbawienie sprawiało wrażenie, jakby miało na celu ukrycie czegoś. Była w nim jakaś nerwowość, przesadna intensywność. Pozostali zdawali się być albo myślami zupełnie gdzie indziej, albo z niepokojem skanowali pomieszczenie czujnym wzrokiem starając się odnaleźć w sytuacji. Marcin zderzył się z myślą, że doskonale wpisuje się w drugą grupę i w tym momencie poczuł znajome drapanie od środka, w okolicach barku, brzucha i pośladka. Pojawiało się już wcześniej. Wzdrygnął się, tak, jakby chciał coś z siebie zrzucić, a w sali zrobiło się cicho. Dopiero po chwili zauważył, że to dlatego, że wszedł do niej prowadzący. Odblaskową kamizelkę zastąpiła koszulka z nadrukowaną okładką Division Bell Pink Floydów, w ręce trzymał pusty kubek, który raz na jakiś czas podgryzał. Cisza trwała dopóki wszyscy nie skupili na nim uwagi.

- No dobra, to witam wszystkich. – głos prowadzącego był miękki, a słowa wypuszczał z siebie powoli, przerywając je ciężkimi oddechami, tak jakby każde z nich było nie wiadomo jak ważne – widzę, że mamy jedną… dwie… - jego wzrok przez chwilę skupił się na Marcinie rozwiewając jego nadzieję, że uda mu się pozostać niezauważonym – trzy nowe twarze. Mamy taką zasadę, że nowe osoby przedstawiają się grupie. – Znowu drapanie, tym razem bardziej intensywne. Kolejne wzdrygnięcie. 
– To powiedzcie proszę coś o sobie, co robicie w życiu, gdzie mieszkacie, dlaczego tu jesteście. To kto chciałby zacząć?

Znowu cisza. Jak w szkole, kiedy pani od matematyki pyta kto rozwiąże zadanie przy tablicy.  I kolejny raz drapanie. W tej ciszy Marcin miał wrażenie, że ktoś, kto siedzi obok mógłby je usłyszeć. Tym bardziej, że tym razem był jeszcze chichot. Tego z kolei nie słyszał od jakiegoś czasu, ale pamiętał go bardzo dobrze.

- No to może ty zaczniesz. – prowadzący skupił wzrok na Marcinie. – Kilka zdań wystarczy.
-No więc nazywam się Marcin, jestem z Tarnowa, ale mieszkam tutaj z dwoma kumplami. Studiuję psychologię na drugim roku. A jestem tutaj, chyba z tego samego powodu co każdy… Mam problem
z narkotykami. No i chciałbym…
- Jaki masz problem z narkotykami? – przerwał mu głos z drugiego końca pomieszczenia, silny choć przepity, należący do kogoś kto czuje się tu pewnie. – Nie masz skąd załatwić? Brakuje ci hajsu? Spoko, pożyczę ci po terapii!
- Waldek, zamknij się! – wywód na oko trzydziestoletniego kolesia o twarzy pooranej przez używki przerwał prowadzący – z Marcinem teraz rozmawiam, daj mu się chociaż przedstawić. Musisz wybaczyć, Waldemar, jest naszym terapeutycznym wygą i uważa, że jak ktoś mówi, że ma problem z narkotykami to boi się powiedzieć, że jest narkomanem. Kontynuuj proszę.
- No to w sumie tyle nie wiem co jeszcze miałbym powiedzieć.
- A rodzice? Możesz coś o nich powiedzieć? Jaki masz z nimi kontakt, czym się zajmują?
- Mama jest nauczycielką polskiego w liceum, a ojca… no ojca nie znałem.
- To znaczy?
- Nie wiem czy chcę o tym mówić. No ale dobra, w końcu po coś tu jestem. – drapanie nasiliło
się na tyle, że znowu musiał się wzdrygnąć. – Ojciec się zabił jak miałem trochę ponad rok. Był chory na schizofrenię. Jedyny kontakt jaki z nim miałem to list, który mi zostawił razem z jakimiś zdjęciami, napisał go parę dni przed tym jak się wyhuśtał, ale mama dała mi go jak skończyłem 18 lat.

Prowadzący zadawał kolejne pytania, a Marcin na nie odpowiadał coraz bardziej tracąc zainteresowanie rozmową. Jego myśli coraz bardziej uciekały w stronę listu. Dawno o nim nie mówił. Ostatni raz powiedział o nim swojej byłej, ale wtedy drapanie nie było tak intensywne, choć pojawiało się zawsze, kiedy wspominał o ojcu. Teraz w jego rytm  na ścianie, na której skupiał wzrok, żeby nie spotkać spojrzenia prowadzącego zaczęły wyświetlać się zdania powyciągane z listu. Zupełnie, jakby swojej głowie miał projektor.

Piszę do Ciebie chociaż nie wiem kim jesteś. Nie wiem czy będzie dane mi się dowiedzieć. Czas się kurczy. Jest go tak mało, a ja jestem taki wielki. Przestaję się mieścić. Jesteś tak mały w tym momencie. Może Tobie będzie łatwiej. Może nie urośniesz tak duży, może nic się w Tobie nie zmieści, a Ty zmieścisz się w tym wszystkim. Znajdziesz sobie miejsce gdzie nie śmierdzi, bo tutaj jebie gównem. I jebie strachem. Wiesz jak śmierdzi strach? Jak ktoś kto się obsrał.

Prowadzący kontynuował swój monolog o tym, że dostał szansę jakiej wielu ludzi nie ma, że ojciec chciał mu coś przekazać, że jest to forma dialogu, którą może podjąć. Ale drapanie zaczynało go zagłuszać. Marcin starał się nie myśleć o ojcu zbyt często, ale siłą rzeczy nie zawsze mu się udawało. Znowu chichot. Próbując się z nim uporać nadał mu formę. Wyobrażał sobie siebie jako okno, w którym siedzi skulona postać o długich spiczastych palcach u rąk i nóg stykających się z ciałem-ramą okna w miejscach, gdzie odczuwał drapanie.

Muszę uciekać. Może jesteś skurwysynem. Mam nadzieję, że jesteś skurwysynem. Znałem mnóstwo skurwysynów i było im łatwo w życiu. Cholerny chichot. Muszę od niego uciekać, ale nie wiem gdzie. Leżysz w tym swoim pierdolonym łóżeczku z pierdolonymi szczebelkami, żebyś nigdzie nie wypełzł a to ja czuję się jak w klatce. Następna strona. Potrzebuję następnej strony.

Nie pomagało. Nie zawsze to budziło niepokój. Zanim Marcin przeczytał list od ojca myślał, że po prostu tak ma, że to zwykły fizyczny dyskomfort. W trakcie pierwszego czytania pojawił się chichot z początku cichy, ale z każdą przeczytaną stroną coraz głośniejszy.

Dupa, dupa, dupa, dupie, dupę, w dupie, dupsko, drap, drap, drap. Kurwa mać, nich on przestanie. Przynajmniej mógłby się tak głupio nie szczerzyć. Mam nadzieję, że Ty się będziesz dużo uśmiechał. Twoja matka ma piękny uśmiech. Przynajmniej z tego co pamiętam, bo go dawno nie widziałem. Ty na razie masz dziwny. Boję się Twoich zębów, choć masz ich tylko kilka. On ma wszystkie chociaż chciałbym mu je powybijać. Muszę uciekać.

Prowadzący mówił teraz o tym, że list jest wyrazem miłości. Może niedoskonałej, kogoś kto nie potrafił być ojcem, kogo to przerażało, kogoś kto przegrywa walkę ze swoją chorobą, ale mimo wszystko miłości. Brzmiało to groteskowo zagłuszane przez chichot który powoli przeradzał się w pełny śmiech, drapanie zaczęło być coraz bardziej dotkliwe. Nigdy wcześniej nie bolało.

Nie bądź jak ja. Zrób wszystko, żeby nie być jak ja. A jeśli będziesz to bądź mądrzejszy i palnij sobie w łeb od razu. Nie rób nikomu tego, co ja robię Tobie i Twojej matce. Palnij se w łeb.

I nagle wszystko ucichło. Tym razem cisza przyniosła ulgę. Prowadzący znowu zrobił tą swoją znaczącą pauzę, która miała skupić na sobie uwagę wszystkich.

- No dobra, to już Cię nie męczymy. Jeśli chciałbyś jakieś zadanie, to możesz spróbować odpisać tacie.

Marcin odetchnął z ulgą. Ktoś rzucił komentarz a propos jego zachowania, który zignorował, ktoś zadał pytanie, na które odpowiedział zdawkowo, nie przywiązując wagi do wypowiadanych słów.

-  No to by było w takim razie na tyle. Jeśli będziesz chciał się uaktywnić, w czasie wypowiedzi innych to zapraszamy. To proszę kolejną nową osobę. Może koleżanka obok.

- No to mam na imię Basia… - zaczęła, nerwowo drapiąc w krawędź krzesła.

niedziela, 31 stycznia 2016

2

Temat:
 
Zadała Karolina S.

                  Jacek zawsze lubił ulicznych grajków. To był jego rytuał, by przy każdym zatrzymać się chociaż na chwilę. Nawet, jeśli to było cygańskie dziecko z akordeonem i psem nauczonym, że jeśli ruszy się choć o milimetr spod nóg rzępolącego pana, to czeka go solidny kopniak. Jacek lubił rytuały. Otaczał się nimi, tak, jakby miały stworzyć błonę dzięki której nic niepożądanego nie dostanie się do jego życia, poukładanego jak puzzle przeznaczenie dla osób w przedziale wiekowym 8-12. Miał pracę w agencji reklamowej, która też składała się z rytuałów, powtarzalnych cyklów tworzenia i obdzwaniania baz danych. Celem było wciśnięcie jakiemuś panu Andrzejowi reklamy na billboardzie, bo tak się szczęśliwie składało, że warsztat pana Andrzeja znajdował się zaraz pod jednym z oferowanych przez firmę. Jacek lubił swoją pracę i kontakt z ludźmi, nawet jeśli czasem musiał wysłuchać serii przekleństw tak złożonej, że żadna, tandetna, polska komedia nie oferuje takiej wiązanki.

Jacek zatrzymał się przy grajku na krakowskim rynku i usiadł na murku nieświadomie brudząc sobie tył starannie wyprasowanych materiałowych spodni. Odpalił papierosa, którym poczęstowała go ładna, ciemnowłosa studentka. Poprosił o niego, żeby zacząć jakoś rozmowę, ale dziewczyna nie wydawała się specjalnie zainteresowana konwersacją, wiec został chwilowo sparaliżowany własną nieudolnością z papierosem w ręku, mimo, że nie palił. Ale skoro już go miał, to czemu nie odpalić. Zaciągnął się krztusząc się jak gimnazjalista i jak gimnazjalista próbując to ukryć. W końcu ludzie mają takie rytuały, że palą, kiedy gdzieś siadają na chwilę, może ten zastąpi Jackowi pozostałe, których kontynuować już nie mógł.

 Grajek był nietypowy. Nie tylko ze względu na białą koszulę, szelki, kwadratowe okulary
i melonik. Nietypowy jak na ulicznego grajka był instrument. Miejscami powgniatana tuba miała u wylotu zamontowany mały palnik, który przy każdym wydmuchanym dźwięku wypuszczał płomień, który po chwili gasł stwarzając wrażenie, że ogień tańczy w rytm granej melodii. Jacek zawiesił wzrok na płomieniu obserwując małe, gorące przedstawienie. Dawał ukojenie skołatanym myślom, którego nie dawały już ściany wspólnego do niedawna mieszkania. Te stały się obce i puste od kiedy nie było tam rzeczy Marty, a to z kolei zmusiło Jacka do samotnego spaceru po Krakowie, gdzie w końcu, przebijając się przez turystów trafił na murek zwabiony niskimi dźwiękami tuby przypominającymi  mu filmy z lat 20.

              Jest wtorek wieczór.  Przez ostatnie 3 lata wtorkowe wieczory oznaczały seans w Kinie pod Baranami, z konsekwentnie zarezerwowanymi biletami w każdy poprzedzający poniedziałek. Wtorek oznaczał drinka w Ratuszowej i spacer nad Wisłą w drodze powrotnej do kawalerki. Tej samej, które teraz wiała chłodem i pustką. Jacek nawet próbował pójść obejrzeć film, ale cofnęło go już w bramie prowadzącej do kina. Wystarczyło, że promotor z „Piwnicy” zapytał dlaczego
Pan dzisiaj przychodzi sam.

Najgorsze było niezrozumienie. Przecież mieli z Martą tak idealnie poukładane życie. Swoje zwyczaje, które przecież oboje tak kochali. Wakacje co lato w Pradze i co zimę tydzień na nartach w Zakopanem. Wtorki z kinem, czwartki z serialem i soboty na spotkania ze swoimi znajomymi, żeby trochę od siebie odpocząć, bo w końcu nie wszystko można robić razem. Niezrozumienie zdecydowanie było najgorsze. Jak można było rozsypać tak misternie układany plan, jak można było zbezcześcić rytuały, które przecież im obojgu miały dawać poczucie bezpieczeństwa i stabilności. Jacek nie rozumiał zwrotów, których użyła Marta. Bo co to niby znaczy, że ona się dusi? Że brakuje jej swobody? Przecież w niczym jej nie ograniczał. Co znaczyło, że przestał ją uwodzić i zaskakiwać? Przecież to zaskoczenia właśnie były najbardziej niebezpieczne, bo wymagały natychmiastowej reakcji, która mogła wpłynąć na dalszy plan dnia. Jacek przecież szanował to, że Marta może mieć swoje plany, których on nie chciał naruszyć. To było zdecydowanie poza jackowym zakresem pojęciowym.   
      

I tak siedział Jacek, w niezrozumieniu wpatrując się w tańczący u wylotu tuby płomień. Słuchał nieco nieczystych, niskich dźwięków tworzących miłą, spokojną atmosferę mimo tłumu ludzi w okół. Grajek dawał ukojenie, którego nie dawały ściany mieszkania. Dlatego, kiedy skończył swój występ Jacek wrzucił mu do futerału 5 zł, ostatnie pieniądze, jakie zostały mu w portfelu z  70, które zaplanował dzisiaj wydać.

1

Zadany temat: "Na podwórku Maryny stał złoty piec"
Zadała Karolina H.

Na podwórku u Maryny stał złoty piec. Stał bezczelnie, bo na samym środku wydeptanego przez setki kroków trawnika. Aktualnie kolejne kępki trawy całowały ziemię pod naciskiem adidasów z wyprzedaży w Biedronce. Tanie były, a oryginalne. A to było bardzo ważne dla Maryny.
Ziemia podwórka cierpliwie przyjmowała zdenerwowane kroki dokładając je do swojej kolekcji, zaznaczając każdy z nich kolejnym, małym kamyczkiem wdeptanym w piach przez gumowe podeszwy.

- Ej, ale, że niby co ci daje to łażenie w okół tego pieca? – zapytał Szkieł z właściwym sobie niezrozumieniem sytuacji, w której się właśnie znalazł -  Żelastwo jak żelastwo, z każdej strony takie samo.
- Jeszcze słowo i cię do niego zapakuje. – kroki na chwilę ustały, po czym wróciły do obchodzenia pieca z każdej strony, w taki sposób, w jaki drapieżne zwierzęta zachodzą swoją ofiarę, szukając tego idealnego miejsca, idealnego momentu do ataku – Myślę, co z tym fantem zrobić, a chodzenie mi pomaga.
- W jaki sposób niby chodzenie ci pomaga? – nie rezygnował – w myśleniu?
- Tak w myśleniu. Wiem, że brzmi to dla ciebie obco, ale teraz morda!

W tym momencie Szkieł już wiedział, że żarty się skończyły. Znał się z Maryną od dawna i niejedno razem przeszli. Na tyle dużo, że wiedział, kiedy skończyć zadawać pytania, nawet , jeśli nie uzyskał na nie satysfakcjonującej go odpowiedzi. Kulił się wtedy zawsze w sobie, ściągając łokcie do pępka i podnosząc ramiona, przez co, przy całej jego ogrzej posturze wyglądało nad wyraz komicznie.

- Okej, ale nie krzycz już na mnie.

To był ulubiony chwyt Szkieła. Wiedział, że Maryna zawsze wtedy mięknie i odpuszcza, przestaje się złościć i już więcej nie krzyczy. Ale tym razem nie przyniosło to oczekiwanego efektu. Właściwie efektu nie przyniosło żadnego. Kroki nie ustały. Oczy Maryny w dalszym ciągu miały ten niezdrowy błysk, którego Szkieł nie lubił, ten czający się w głębi źrenicy nadchodzący plan. A piec dalej stał. Jeszcze bardziej bezczelnie. Jeszcze bardziej na środku. Odbijając złotą farbą wychodzące zza chmur promienie słoneczne.  Zdawałoby się, że świeci swoim własnym blaskiem. Że to na tym podwórku znajduje się koniec tęczy, a oni po prostu trafili na wyjątkowo wrednego karła, który zamiast garnca ze złotem ma pomalowany  na złoto żeliwny piec. Że stał tam od zawsze, tylko oni go jakoś wcześniej nie widzieli. A prawda jest taka, że jeszcze wczoraj go tam nie było. Że to Szkieł z kolegą go tutaj przynieśli, a musieli w włożyć sporo wysiłku, bo cholerstwo swoje ważyło. Miała być niespodzianka, miała być pochwała i udział w zyskach, a tu bam, jest problem.

Maryna podszedł do schodków, na których siedział jego nierozgarnięty przyjaciel i trzasnął mu na odlew w twarz. Mimo swojej wątłej postury miał silne ręce, naznaczone siatką żył i kiepskiej jakości tatuaży, więc Szkieł zaskomlał, ale nie za głośno, żeby nie stracić w oczach swojego kumpla. W końcu to Maryna trzymał całą ekipę w ryzach. Ten chudy, niski chłopaczek, potrafił podporządkować sobie wszystkich osiedlowych gnojków, głównie dlatego, że zawsze miał plan. Potrafił skoordynować wszystkie małe wyskoki i drobne kradzieże tak, żeby były z tego niemałe pieniądze i niewielkie kłopoty. Potrafił też każdego wyciągnąć z kabały, nawet wtedy, kiedy jego przyjaciel po pijaku zdemolował radiowóz. Swoją drogą to dzięki temu zyskał swoją ksywę. Ale teraz najwyraźniej nie miał planu i to wzbudziło w nim ogromną frustrację. Taką która musiała znaleźć ujście w sile fizycznej.

- Sporo rzeczy już odwaliłeś, Szkieł, ale teraz to pojechałeś po całości. Zdajesz sobie sprawę w jakim gównie będziemy, jak wyjdzie, że to ty ten piec podprowadziłeś? – Odpalił papierosa i poprawił czapkę, tak, że jej daszek skierowany był w niebo pod takim kątem, że nawet, jeśli ktoś był od Maryny wyższy, to z boku wyglądało tak, jakby cały czas patrzył mu w oczy. – Nie wiesz? To ja ci powiem. Zachlastają nas, co do sztuki, wszystkie interesy jakie mamy na tym osiedlu będą leżeć, zresztą tak samo jak my. Oni nie odpuszczają takich rzeczy.
- Ale ja myślałem, że to idealna okazja. Stał sobie taki bezpański, brama  była otwarta, nikt nie pilnował, Artur miał samochód. Przecież żeliwo dobrze stoi na złomie, a to cholerstwo waży, ze sto kilo, farbę się zdrapie i nikt się nie pokapuje!
- A wiesz czyj to piec?
- No cyganów, kto inny, by malował na złoto.
- A czyj jest skup złomu?
- No Milosha.
- A kim jest Milosh, kretynie?
- O kurwa.
- No właśnie, gratuluję, geniuszu.

Szkieł skulił się jeszcze bardziej, w każdej chwili spodziewając się kolejnego ciosu. Maryna natomiast wrócił do okrążania problematycznego łupu, zdzierając podeszwy nowych adidasów z Biedronki i zastanawiając się z której strony ugryźć ten problem. A złoty piec dalej, bezczelnie stał, odbijając złotą farbą promienie słońca zdobiąc refleksami podwórko Maryny.