poniedziałek, 1 lutego 2016

3

Temat:

Zadała Karolina H.

- Zapraszam wszystkich na dół.

Facet w odblaskowej kamizelce rzucił te słowa od niechcenia wnosząc rower przez wąskie drzwi. Chwilę później zniknął za kolejnymi z napisem „Biuro”. Grupa ludzi posłusznie zebrała swoje rzeczy
i zaczęła schodzić po stromych drewnianych schodach, na których każdy krok odbijał się dudniącym echem.  Marcin puścił resztę przodem. Od momentu wejścia do budynku zastanawiał się po co on to w ogóle robi, chociaż gdzieś głęboko przecież doskonale wiedział. Najtrudniejsze było przekonanie samego siebie. Zaakceptowanie faktu, że z tymi ludźmi na których przez 15 minut oczekiwania na prowadzącego patrzył z wyższością i delikatnym politowaniem, jednak coś go łączy. Sala w której był opustoszała. Ostatnia osoba, poza nim właśnie schodziła do piwnicy. Jego kroki dudniły bardziej. Brzmiały jak rytmiczne uderzenia w pusty bęben. Złowrogo. Chociaż to akurat mogło być spowodowane faktem, że dla Marcina to był ostatni moment, żeby podjąc decyzję. Albo tym, że chłop był wielki. Miał około dwóch metrów wzrostu, szerokie plecy  i totalnie nieobecny wzrok. Taki, który sprawiał wrażenie, że nie chce patrzyć na nic. Taki któremu już nie zależy. Przekonując sam siebie, że skoro już ruszył tu tyłek z domu to głupotą byłoby nie zejść Marcin ruszył na dół. Zszedł do sali z paskudnymi panelami na podłodze i sklepieniem z cegły pomalowanej na brudnoczerwony kolor. Krzesła były ustawione w okręgu.  Marcinowi wydało się to zabawne. Myślał, że to tylko filmowa fikcja, a tu proszę, znalazł się w samym środku kadru. Zajął wolne miejsce obok ładnej, na oko dwudziestoparo letniej dziewczyny. Chwilę później w jego ręce trafiła podkładka z kartką na której widniał napis „wpisz swoje imię i nazwisko DRUKOWANYMI literami”. Wpisał fałszywe dane. Jeśli dziewczyna obok nie zrobiła tego samego to miała na imię Basia. Zapamiętał ten fakt, chociaż sam nie wiedział, dlaczego uznał go za istotny.

Ludzie w sali dzielili się na dwa rodzaje. Część z nich wymieniała się żartami i historiami, byli głośni i irytujący. W ich zachowaniu było coś niezdrowego, fałszywego. Pozorne rozbawienie sprawiało wrażenie, jakby miało na celu ukrycie czegoś. Była w nim jakaś nerwowość, przesadna intensywność. Pozostali zdawali się być albo myślami zupełnie gdzie indziej, albo z niepokojem skanowali pomieszczenie czujnym wzrokiem starając się odnaleźć w sytuacji. Marcin zderzył się z myślą, że doskonale wpisuje się w drugą grupę i w tym momencie poczuł znajome drapanie od środka, w okolicach barku, brzucha i pośladka. Pojawiało się już wcześniej. Wzdrygnął się, tak, jakby chciał coś z siebie zrzucić, a w sali zrobiło się cicho. Dopiero po chwili zauważył, że to dlatego, że wszedł do niej prowadzący. Odblaskową kamizelkę zastąpiła koszulka z nadrukowaną okładką Division Bell Pink Floydów, w ręce trzymał pusty kubek, który raz na jakiś czas podgryzał. Cisza trwała dopóki wszyscy nie skupili na nim uwagi.

- No dobra, to witam wszystkich. – głos prowadzącego był miękki, a słowa wypuszczał z siebie powoli, przerywając je ciężkimi oddechami, tak jakby każde z nich było nie wiadomo jak ważne – widzę, że mamy jedną… dwie… - jego wzrok przez chwilę skupił się na Marcinie rozwiewając jego nadzieję, że uda mu się pozostać niezauważonym – trzy nowe twarze. Mamy taką zasadę, że nowe osoby przedstawiają się grupie. – Znowu drapanie, tym razem bardziej intensywne. Kolejne wzdrygnięcie. 
– To powiedzcie proszę coś o sobie, co robicie w życiu, gdzie mieszkacie, dlaczego tu jesteście. To kto chciałby zacząć?

Znowu cisza. Jak w szkole, kiedy pani od matematyki pyta kto rozwiąże zadanie przy tablicy.  I kolejny raz drapanie. W tej ciszy Marcin miał wrażenie, że ktoś, kto siedzi obok mógłby je usłyszeć. Tym bardziej, że tym razem był jeszcze chichot. Tego z kolei nie słyszał od jakiegoś czasu, ale pamiętał go bardzo dobrze.

- No to może ty zaczniesz. – prowadzący skupił wzrok na Marcinie. – Kilka zdań wystarczy.
-No więc nazywam się Marcin, jestem z Tarnowa, ale mieszkam tutaj z dwoma kumplami. Studiuję psychologię na drugim roku. A jestem tutaj, chyba z tego samego powodu co każdy… Mam problem
z narkotykami. No i chciałbym…
- Jaki masz problem z narkotykami? – przerwał mu głos z drugiego końca pomieszczenia, silny choć przepity, należący do kogoś kto czuje się tu pewnie. – Nie masz skąd załatwić? Brakuje ci hajsu? Spoko, pożyczę ci po terapii!
- Waldek, zamknij się! – wywód na oko trzydziestoletniego kolesia o twarzy pooranej przez używki przerwał prowadzący – z Marcinem teraz rozmawiam, daj mu się chociaż przedstawić. Musisz wybaczyć, Waldemar, jest naszym terapeutycznym wygą i uważa, że jak ktoś mówi, że ma problem z narkotykami to boi się powiedzieć, że jest narkomanem. Kontynuuj proszę.
- No to w sumie tyle nie wiem co jeszcze miałbym powiedzieć.
- A rodzice? Możesz coś o nich powiedzieć? Jaki masz z nimi kontakt, czym się zajmują?
- Mama jest nauczycielką polskiego w liceum, a ojca… no ojca nie znałem.
- To znaczy?
- Nie wiem czy chcę o tym mówić. No ale dobra, w końcu po coś tu jestem. – drapanie nasiliło
się na tyle, że znowu musiał się wzdrygnąć. – Ojciec się zabił jak miałem trochę ponad rok. Był chory na schizofrenię. Jedyny kontakt jaki z nim miałem to list, który mi zostawił razem z jakimiś zdjęciami, napisał go parę dni przed tym jak się wyhuśtał, ale mama dała mi go jak skończyłem 18 lat.

Prowadzący zadawał kolejne pytania, a Marcin na nie odpowiadał coraz bardziej tracąc zainteresowanie rozmową. Jego myśli coraz bardziej uciekały w stronę listu. Dawno o nim nie mówił. Ostatni raz powiedział o nim swojej byłej, ale wtedy drapanie nie było tak intensywne, choć pojawiało się zawsze, kiedy wspominał o ojcu. Teraz w jego rytm  na ścianie, na której skupiał wzrok, żeby nie spotkać spojrzenia prowadzącego zaczęły wyświetlać się zdania powyciągane z listu. Zupełnie, jakby swojej głowie miał projektor.

Piszę do Ciebie chociaż nie wiem kim jesteś. Nie wiem czy będzie dane mi się dowiedzieć. Czas się kurczy. Jest go tak mało, a ja jestem taki wielki. Przestaję się mieścić. Jesteś tak mały w tym momencie. Może Tobie będzie łatwiej. Może nie urośniesz tak duży, może nic się w Tobie nie zmieści, a Ty zmieścisz się w tym wszystkim. Znajdziesz sobie miejsce gdzie nie śmierdzi, bo tutaj jebie gównem. I jebie strachem. Wiesz jak śmierdzi strach? Jak ktoś kto się obsrał.

Prowadzący kontynuował swój monolog o tym, że dostał szansę jakiej wielu ludzi nie ma, że ojciec chciał mu coś przekazać, że jest to forma dialogu, którą może podjąć. Ale drapanie zaczynało go zagłuszać. Marcin starał się nie myśleć o ojcu zbyt często, ale siłą rzeczy nie zawsze mu się udawało. Znowu chichot. Próbując się z nim uporać nadał mu formę. Wyobrażał sobie siebie jako okno, w którym siedzi skulona postać o długich spiczastych palcach u rąk i nóg stykających się z ciałem-ramą okna w miejscach, gdzie odczuwał drapanie.

Muszę uciekać. Może jesteś skurwysynem. Mam nadzieję, że jesteś skurwysynem. Znałem mnóstwo skurwysynów i było im łatwo w życiu. Cholerny chichot. Muszę od niego uciekać, ale nie wiem gdzie. Leżysz w tym swoim pierdolonym łóżeczku z pierdolonymi szczebelkami, żebyś nigdzie nie wypełzł a to ja czuję się jak w klatce. Następna strona. Potrzebuję następnej strony.

Nie pomagało. Nie zawsze to budziło niepokój. Zanim Marcin przeczytał list od ojca myślał, że po prostu tak ma, że to zwykły fizyczny dyskomfort. W trakcie pierwszego czytania pojawił się chichot z początku cichy, ale z każdą przeczytaną stroną coraz głośniejszy.

Dupa, dupa, dupa, dupie, dupę, w dupie, dupsko, drap, drap, drap. Kurwa mać, nich on przestanie. Przynajmniej mógłby się tak głupio nie szczerzyć. Mam nadzieję, że Ty się będziesz dużo uśmiechał. Twoja matka ma piękny uśmiech. Przynajmniej z tego co pamiętam, bo go dawno nie widziałem. Ty na razie masz dziwny. Boję się Twoich zębów, choć masz ich tylko kilka. On ma wszystkie chociaż chciałbym mu je powybijać. Muszę uciekać.

Prowadzący mówił teraz o tym, że list jest wyrazem miłości. Może niedoskonałej, kogoś kto nie potrafił być ojcem, kogo to przerażało, kogoś kto przegrywa walkę ze swoją chorobą, ale mimo wszystko miłości. Brzmiało to groteskowo zagłuszane przez chichot który powoli przeradzał się w pełny śmiech, drapanie zaczęło być coraz bardziej dotkliwe. Nigdy wcześniej nie bolało.

Nie bądź jak ja. Zrób wszystko, żeby nie być jak ja. A jeśli będziesz to bądź mądrzejszy i palnij sobie w łeb od razu. Nie rób nikomu tego, co ja robię Tobie i Twojej matce. Palnij se w łeb.

I nagle wszystko ucichło. Tym razem cisza przyniosła ulgę. Prowadzący znowu zrobił tą swoją znaczącą pauzę, która miała skupić na sobie uwagę wszystkich.

- No dobra, to już Cię nie męczymy. Jeśli chciałbyś jakieś zadanie, to możesz spróbować odpisać tacie.

Marcin odetchnął z ulgą. Ktoś rzucił komentarz a propos jego zachowania, który zignorował, ktoś zadał pytanie, na które odpowiedział zdawkowo, nie przywiązując wagi do wypowiadanych słów.

-  No to by było w takim razie na tyle. Jeśli będziesz chciał się uaktywnić, w czasie wypowiedzi innych to zapraszamy. To proszę kolejną nową osobę. Może koleżanka obok.

- No to mam na imię Basia… - zaczęła, nerwowo drapiąc w krawędź krzesła.