niedziela, 31 stycznia 2016

2

Temat:
 
Zadała Karolina S.

                  Jacek zawsze lubił ulicznych grajków. To był jego rytuał, by przy każdym zatrzymać się chociaż na chwilę. Nawet, jeśli to było cygańskie dziecko z akordeonem i psem nauczonym, że jeśli ruszy się choć o milimetr spod nóg rzępolącego pana, to czeka go solidny kopniak. Jacek lubił rytuały. Otaczał się nimi, tak, jakby miały stworzyć błonę dzięki której nic niepożądanego nie dostanie się do jego życia, poukładanego jak puzzle przeznaczenie dla osób w przedziale wiekowym 8-12. Miał pracę w agencji reklamowej, która też składała się z rytuałów, powtarzalnych cyklów tworzenia i obdzwaniania baz danych. Celem było wciśnięcie jakiemuś panu Andrzejowi reklamy na billboardzie, bo tak się szczęśliwie składało, że warsztat pana Andrzeja znajdował się zaraz pod jednym z oferowanych przez firmę. Jacek lubił swoją pracę i kontakt z ludźmi, nawet jeśli czasem musiał wysłuchać serii przekleństw tak złożonej, że żadna, tandetna, polska komedia nie oferuje takiej wiązanki.

Jacek zatrzymał się przy grajku na krakowskim rynku i usiadł na murku nieświadomie brudząc sobie tył starannie wyprasowanych materiałowych spodni. Odpalił papierosa, którym poczęstowała go ładna, ciemnowłosa studentka. Poprosił o niego, żeby zacząć jakoś rozmowę, ale dziewczyna nie wydawała się specjalnie zainteresowana konwersacją, wiec został chwilowo sparaliżowany własną nieudolnością z papierosem w ręku, mimo, że nie palił. Ale skoro już go miał, to czemu nie odpalić. Zaciągnął się krztusząc się jak gimnazjalista i jak gimnazjalista próbując to ukryć. W końcu ludzie mają takie rytuały, że palą, kiedy gdzieś siadają na chwilę, może ten zastąpi Jackowi pozostałe, których kontynuować już nie mógł.

 Grajek był nietypowy. Nie tylko ze względu na białą koszulę, szelki, kwadratowe okulary
i melonik. Nietypowy jak na ulicznego grajka był instrument. Miejscami powgniatana tuba miała u wylotu zamontowany mały palnik, który przy każdym wydmuchanym dźwięku wypuszczał płomień, który po chwili gasł stwarzając wrażenie, że ogień tańczy w rytm granej melodii. Jacek zawiesił wzrok na płomieniu obserwując małe, gorące przedstawienie. Dawał ukojenie skołatanym myślom, którego nie dawały już ściany wspólnego do niedawna mieszkania. Te stały się obce i puste od kiedy nie było tam rzeczy Marty, a to z kolei zmusiło Jacka do samotnego spaceru po Krakowie, gdzie w końcu, przebijając się przez turystów trafił na murek zwabiony niskimi dźwiękami tuby przypominającymi  mu filmy z lat 20.

              Jest wtorek wieczór.  Przez ostatnie 3 lata wtorkowe wieczory oznaczały seans w Kinie pod Baranami, z konsekwentnie zarezerwowanymi biletami w każdy poprzedzający poniedziałek. Wtorek oznaczał drinka w Ratuszowej i spacer nad Wisłą w drodze powrotnej do kawalerki. Tej samej, które teraz wiała chłodem i pustką. Jacek nawet próbował pójść obejrzeć film, ale cofnęło go już w bramie prowadzącej do kina. Wystarczyło, że promotor z „Piwnicy” zapytał dlaczego
Pan dzisiaj przychodzi sam.

Najgorsze było niezrozumienie. Przecież mieli z Martą tak idealnie poukładane życie. Swoje zwyczaje, które przecież oboje tak kochali. Wakacje co lato w Pradze i co zimę tydzień na nartach w Zakopanem. Wtorki z kinem, czwartki z serialem i soboty na spotkania ze swoimi znajomymi, żeby trochę od siebie odpocząć, bo w końcu nie wszystko można robić razem. Niezrozumienie zdecydowanie było najgorsze. Jak można było rozsypać tak misternie układany plan, jak można było zbezcześcić rytuały, które przecież im obojgu miały dawać poczucie bezpieczeństwa i stabilności. Jacek nie rozumiał zwrotów, których użyła Marta. Bo co to niby znaczy, że ona się dusi? Że brakuje jej swobody? Przecież w niczym jej nie ograniczał. Co znaczyło, że przestał ją uwodzić i zaskakiwać? Przecież to zaskoczenia właśnie były najbardziej niebezpieczne, bo wymagały natychmiastowej reakcji, która mogła wpłynąć na dalszy plan dnia. Jacek przecież szanował to, że Marta może mieć swoje plany, których on nie chciał naruszyć. To było zdecydowanie poza jackowym zakresem pojęciowym.   
      

I tak siedział Jacek, w niezrozumieniu wpatrując się w tańczący u wylotu tuby płomień. Słuchał nieco nieczystych, niskich dźwięków tworzących miłą, spokojną atmosferę mimo tłumu ludzi w okół. Grajek dawał ukojenie, którego nie dawały ściany mieszkania. Dlatego, kiedy skończył swój występ Jacek wrzucił mu do futerału 5 zł, ostatnie pieniądze, jakie zostały mu w portfelu z  70, które zaplanował dzisiaj wydać.

1

Zadany temat: "Na podwórku Maryny stał złoty piec"
Zadała Karolina H.

Na podwórku u Maryny stał złoty piec. Stał bezczelnie, bo na samym środku wydeptanego przez setki kroków trawnika. Aktualnie kolejne kępki trawy całowały ziemię pod naciskiem adidasów z wyprzedaży w Biedronce. Tanie były, a oryginalne. A to było bardzo ważne dla Maryny.
Ziemia podwórka cierpliwie przyjmowała zdenerwowane kroki dokładając je do swojej kolekcji, zaznaczając każdy z nich kolejnym, małym kamyczkiem wdeptanym w piach przez gumowe podeszwy.

- Ej, ale, że niby co ci daje to łażenie w okół tego pieca? – zapytał Szkieł z właściwym sobie niezrozumieniem sytuacji, w której się właśnie znalazł -  Żelastwo jak żelastwo, z każdej strony takie samo.
- Jeszcze słowo i cię do niego zapakuje. – kroki na chwilę ustały, po czym wróciły do obchodzenia pieca z każdej strony, w taki sposób, w jaki drapieżne zwierzęta zachodzą swoją ofiarę, szukając tego idealnego miejsca, idealnego momentu do ataku – Myślę, co z tym fantem zrobić, a chodzenie mi pomaga.
- W jaki sposób niby chodzenie ci pomaga? – nie rezygnował – w myśleniu?
- Tak w myśleniu. Wiem, że brzmi to dla ciebie obco, ale teraz morda!

W tym momencie Szkieł już wiedział, że żarty się skończyły. Znał się z Maryną od dawna i niejedno razem przeszli. Na tyle dużo, że wiedział, kiedy skończyć zadawać pytania, nawet , jeśli nie uzyskał na nie satysfakcjonującej go odpowiedzi. Kulił się wtedy zawsze w sobie, ściągając łokcie do pępka i podnosząc ramiona, przez co, przy całej jego ogrzej posturze wyglądało nad wyraz komicznie.

- Okej, ale nie krzycz już na mnie.

To był ulubiony chwyt Szkieła. Wiedział, że Maryna zawsze wtedy mięknie i odpuszcza, przestaje się złościć i już więcej nie krzyczy. Ale tym razem nie przyniosło to oczekiwanego efektu. Właściwie efektu nie przyniosło żadnego. Kroki nie ustały. Oczy Maryny w dalszym ciągu miały ten niezdrowy błysk, którego Szkieł nie lubił, ten czający się w głębi źrenicy nadchodzący plan. A piec dalej stał. Jeszcze bardziej bezczelnie. Jeszcze bardziej na środku. Odbijając złotą farbą wychodzące zza chmur promienie słoneczne.  Zdawałoby się, że świeci swoim własnym blaskiem. Że to na tym podwórku znajduje się koniec tęczy, a oni po prostu trafili na wyjątkowo wrednego karła, który zamiast garnca ze złotem ma pomalowany  na złoto żeliwny piec. Że stał tam od zawsze, tylko oni go jakoś wcześniej nie widzieli. A prawda jest taka, że jeszcze wczoraj go tam nie było. Że to Szkieł z kolegą go tutaj przynieśli, a musieli w włożyć sporo wysiłku, bo cholerstwo swoje ważyło. Miała być niespodzianka, miała być pochwała i udział w zyskach, a tu bam, jest problem.

Maryna podszedł do schodków, na których siedział jego nierozgarnięty przyjaciel i trzasnął mu na odlew w twarz. Mimo swojej wątłej postury miał silne ręce, naznaczone siatką żył i kiepskiej jakości tatuaży, więc Szkieł zaskomlał, ale nie za głośno, żeby nie stracić w oczach swojego kumpla. W końcu to Maryna trzymał całą ekipę w ryzach. Ten chudy, niski chłopaczek, potrafił podporządkować sobie wszystkich osiedlowych gnojków, głównie dlatego, że zawsze miał plan. Potrafił skoordynować wszystkie małe wyskoki i drobne kradzieże tak, żeby były z tego niemałe pieniądze i niewielkie kłopoty. Potrafił też każdego wyciągnąć z kabały, nawet wtedy, kiedy jego przyjaciel po pijaku zdemolował radiowóz. Swoją drogą to dzięki temu zyskał swoją ksywę. Ale teraz najwyraźniej nie miał planu i to wzbudziło w nim ogromną frustrację. Taką która musiała znaleźć ujście w sile fizycznej.

- Sporo rzeczy już odwaliłeś, Szkieł, ale teraz to pojechałeś po całości. Zdajesz sobie sprawę w jakim gównie będziemy, jak wyjdzie, że to ty ten piec podprowadziłeś? – Odpalił papierosa i poprawił czapkę, tak, że jej daszek skierowany był w niebo pod takim kątem, że nawet, jeśli ktoś był od Maryny wyższy, to z boku wyglądało tak, jakby cały czas patrzył mu w oczy. – Nie wiesz? To ja ci powiem. Zachlastają nas, co do sztuki, wszystkie interesy jakie mamy na tym osiedlu będą leżeć, zresztą tak samo jak my. Oni nie odpuszczają takich rzeczy.
- Ale ja myślałem, że to idealna okazja. Stał sobie taki bezpański, brama  była otwarta, nikt nie pilnował, Artur miał samochód. Przecież żeliwo dobrze stoi na złomie, a to cholerstwo waży, ze sto kilo, farbę się zdrapie i nikt się nie pokapuje!
- A wiesz czyj to piec?
- No cyganów, kto inny, by malował na złoto.
- A czyj jest skup złomu?
- No Milosha.
- A kim jest Milosh, kretynie?
- O kurwa.
- No właśnie, gratuluję, geniuszu.

Szkieł skulił się jeszcze bardziej, w każdej chwili spodziewając się kolejnego ciosu. Maryna natomiast wrócił do okrążania problematycznego łupu, zdzierając podeszwy nowych adidasów z Biedronki i zastanawiając się z której strony ugryźć ten problem. A złoty piec dalej, bezczelnie stał, odbijając złotą farbą promienie słońca zdobiąc refleksami podwórko Maryny.